Wędkarze ciągle narzekają, że nie ma ryb i … to jest prawda. Znaczący spadek pogłowia sandaczy można obserwować od dawna w Wiśle. Przyczyn pewnie jest wiele i nie da się wskazać tej jedynej. Według mnie najbardziej znaczące są:
– wędkarze
– kłusownicy
– rybacy
– piach (totalne zapiaszczenie Wisły)
– może w niedużym stopniu kormorany, ale tu bym się wahał.
Przeglądałem sobie niedawno notatki oraz subiektywnie oceniłem poszczególne odcinki rzek pod kątem liczebności rzecznych wilków. Wnioski jakie można z tej prostej analizy wyciągnąć wcale mnie nie zaskoczyły.
Gdzie jest najwięcej sandaczy? W miastach, czyli tam gdzie nie ma rybaków i woda jest pod ciągłą obserwacją, a więc kłusownictwo jest znacznie mniejsze. Tutaj najlepszym przykładem jest Warszawa – największa presja wędkarska, ale także najwięcej sandacza. Co prawda są to głównie ryby małe, ale to tym bardziej potwierdza fakt, że dominującym czynnikiem na tym odcinku są wędkarze, którzy skupiają się na łowieniu (zabijaniu) ryb wymiarowych. Troszkę podobnie jest w Wyszogrodzie i Nowym Dworze.
Po przeciwnej stronie są taka Kępa Polska czy Miączyn. Wędkarzy jest tam znacznie mniej, ale za to prężnie działają rybacy i … kłusownicze brygady. Efekt jest taki, że w okolicach Kępy sandacz praktycznie nie występuje, a niewiele lepiej jest na odcinku pomiędzy Wyszogrodem a Nowym Dworem.
Śmieszne, a wręcz żałosne jest więc tłumaczenie naszego PZW, że rybacy nie odławiają sandacza. Jednak to jest temat na inny wpis…
Oczywiście, wiele osób powie, że nie można porównywać tych odcinków, bo regulacje, bo miejscówki itd. To też prawda, ale czemu w takim razie kiedyś łowiłem mnóstwo sandaczy na odcinkach, w których obecnie nie ma prawie czego szukać?
A co do wędkarzy, to w żadnym wypadku nie twierdzę, że bezrybie to nie ich wina. Ich wina jak cholera, ponieważ każdy wymiarowy sandacz dostaje w palnik i stąd w takiej Warszawie łowi się mnóstwo kargulen zamiast średnich sandaczy, które dominowały w połowach jeszcze 10 lat temu.
Wszystkich czynników nie da się od razu wyeliminować, ale jakby tak zacząć od drobnych kroków, to byłoby już nieźle. Ograniczyć limity na drapieżniki, usunąć niepotrzebnych rybaków, a z kłusownikami też można by sobie poradzić… Rozmarzyłem się :/
To ja od siebie dodam, że dla mnie wędkarstwo to też pasja 🙂 I również uważam to za banał.
Z ciekawości – skąd pochodzą dane do wykresu?
Jeżeli to Twoje obserwacje/wyniki, jak się mają ilości złowionych ryb do ilości „rybogodzin”, czy w uproszczeniu – ilości wypraw?
To są jedynie moje obserwacje, wzbogacone o wyniki kolegów. Skala odzwierciedla odczucia a nie konkretne wyniki. Wiadomo, że w ostatnich latach najczęściej łowiłem w Warszawie, więc złowiłem tam najwięcej ryb, ale starałem się żeby to było w kategorii „rybogodzin”. Tak więc o ile mi i moim znajomym zdarzały się dni w Stolicy, w których trafialiśmy kilkanaście sandaczy, to na dzikich odcinkach takie ilości są jedynie abstrakcją.
Zgodzę się z tymi stwierdzeniami. Co prawda ryb jakby z roku na rok mniej ale jeszcze można połowić. Im bliżej miasta tym lepiej choć większa liczba wędkarzy ( mniejsza presja kłusownicza ) . Kilkanaście kilometrów powyżej, poniżej Torunia, sandacza jest zdecydowanie mniej choć depczących brzegi spinningistów jak na lekarstwo. Za to łódeczki wieczorową porą kursują od brzegu do przykosy i z powrotem. Według mnie wynikiem jest również większa ilość betonu i innych pozostałości po pracach budowniczych: mostów, dróg czy umocnień brzegowych. Niektóre z nich są nie do ruszenia i mimo upływu lat są stałym elementem rzecznego krajobrazu, oraz domem dla pasiastych drapieżników. 🙂