Poprzedni wypad do końca nie zaspokoił „zimowego pierdolca” i momentalnie zaczęło mnie ciągnąć nad wodę. Nie zmieniło się też nic wśród moich kolegów – żaden nie chciał jechać na pstrągi, a wszyscy dalej pozostawali pod wpływem trociowej gorączki.

Szatański pomiot zwany budzikiem zerwał mnie na równe nogi i od razu zacząłem żałować decyzji z dnia poprzedniego. Jakże trzeba być po…kręconym, aby wstawać o tak niegodnej porze i jechać na ryby. Ten schemat powtarza się zawsze: budzik, pobudka, nerwy, przekleństwa i wściekłość na samego siebie, że znowu to sobie robię – nienawidzę wcześnie wstawać! Tym razem nawet wziąłem telefon do ręki i zacząłem pisać SMS’a do kolegów, żeby po mnie nie przyjeżdżali. Jednak zanim nacisnąłem „Wyślij”, zawahałem się chwilę i … wiadomość wylądowała w koszu. Powoli zaczęła docierać do mnie świadomość i już wiedziałem czemu to robię … no tak, nie pojadę i będę chodził wkurzony przez cały tydzień. Nie ma że boli, trzeba się pakować.

Ubrałem się cieplej niż na poprzedni wyjazd i przygotowałem mentalnie na ponowne kimanie pod drzewem 🙂 Tym razem postanowiłem mniej chodzić, a więcej łowić … co nie do końca zrealizowałem … jeszcze wiele lat minie zanim będę w stanie usiedzieć w miejscu, jeśli w ogóle kiedyś to nastąpi. Za to koledzy twardo obławiali najlepsze mety. Troszkę zazdroszczę im cierpliwości. Przydatna to cecha 🙂

Tym razem spanie nie łapało mnie aż tak mocno, ale za to sporo czasu spędziłem na ławeczce popijając nalewkę i rozmawiając z nowo poznanymi wędkarzami oraz z licznymi kolegami, których udało się spotkać nad Drwęcą. Jakby nie było ma to swój niepowtarzalny klimat.

O dziwo marzłem bardziej niż poprzednio. Niby więcej ubrań, niby nalewka, ale z jakiegoś powodu momentami mnie telepało. Czyżby za mało chodzenia?

Obudził wszystkich kumpel, który w pewnym momencie krzyknął „jest” i po zacięciu wyholował patyk. Oczywiście nie obyło się bez wesołych docinek z naszej strony, ale miny szybko nam zrzedły, gdy w następnym rzucie w tym miejscu siadła koledze konkretna ryba. A jednak !
Kilkunastu gapiów ucichło i wszyscy obserwowali hol. Ryba była słusznych rozmiarów i w nawet dobrej kondycji jak na kelta, ale jednak w porównaniu do srebrniaka, to jatki nie było. Łososia dość sprawnie podebrano i zapewne skończyła jako wędzony filet lub tatar, ale taki jest los większości wędrownych łososiowatych, czyli troci i łososi. Czy tak powinno być? Nie mam jeszcze zdania na ten temat, ponieważ żaden ze mnie „trociarz”, ale postaram się prześledzić „za i przeciw” w jakimś następnym artykule. Rozmawiałem ostatnio z wieloma ludźmi na ten temat i opinie są bardzo podzielone.

Wracając do relacji … złowioną rybą był łosoś, który mierzył ponad 90 cm. Wieści szybko się rozniosły i nagle liczba wędkujących w okolicy wzrosła dwukrotnie. Oczywiście jeszcze bardziej zmotywowało mnie to długiego spaceru 🙂 Schodziłem więc w dół i obławiałem każde ciekawsze miejsce rożnymi przynętami, ale nie poświęcając mu więcej niż kilka minut. Następnie powrót na miejsce startu, krótka pogawędka i znowu wędrówka z prądem, schemat …

Morale co prawda wzrosło, ale nadal nie wczułem się w tego typu łowienie. Młócenie cały dzień i liczenie na to jedno branie, nie leży w mojej naturze. Tyle że trudno zaprzeczyć, że jak to uderzenie w końcu nastąpiło, to od razu zrobiło mi się znacznie cieplej 🙂 Od samego początku wiedziałem, że ryba nie jest duża i ustępuje rozmiarem znacząco tej, którą miałem na kiju podczas poprzedniego wyjazdu, ale na trociach podobno każdy kontakt cieszy i w istocie tak jest. Walka też nie była porywająca, ot kilka młynków i ryba na brzegu.

To było jedyne branie na moim kiju tego dnia … 🙂