Po ciężkim poprzednim dniu nikt nie miał siły zrywać się z rana i wszyscy leniwie budzili się do życia. Najpierw było późne śniadanie, a potem pierwsze ustalenia kto gdzie chce łowić. Podzieliliśmy się na 3 grupki i tak oto Mariusz z Rafałem postanowili iść na rzekę Windhond, Ernest z Pawłem w planach mieli obłowienie obydwu delt, a ja z Czarkiem ruszyliśmy w górę Navarino.
Rzeka na początku sprawiała mocno nizinne wrażenie i znajdowało to potwierdzenie w niewielkiej liczbie pstrągów. Trafiały się pojedyncze niewielkie źródlaki oraz potokowce. Ja łowiłem na obrotówki, a Czarek na woblery. Wahadłówki totalnie nie dawały ryb, więc dość szybko je odstawiliśmy. Co jednak nas troszkę rozczarowało to brak troci. Wydawałoby się, że tak blisko ujścia powinno ich być najwięcej.
Dość szybko doszliśmy do głębokiej prostki z leniwym nurtem i już na samym początku wyjąłem ponad 50 cm pomarańczowego potoka. Przeszedłem kilka kroków wyżej i w trzecim rzucie coś zgarnęło moją obrotówkę. Od razu poczułem, że to znacznie większy kaliber ryby. Walka nie była bardzo dynamiczna, ale klocek był silny i szybko się nie poddawał. Szans jednak wielkich nie miał, bo miejscówka idealna do holu – zero przeszkód. Rybon okazał się fajnym samczorem prawdopodobnie troci. Miał co prawda pojedyncze drobne czerwone kropki, ale mało i małe.
Worek się otworzył i weszliśmy na trociowy odcinek. Łowiliśmy rybę za rybą i tym razem wątpliwości już nie było – srebrniaki w czarne kropy 🙂 Nagle okazało się, że wahadełka jednak są skuteczne i to znacznie bardziej niż obrotówki. Może to kwestia zmiany oświetlenia, a może przypadek …
Wszystkie ryby były bardzo waleczne, ale samice biły wręcz rekordy. Takiej pary nie pamiętam u żadnych ryb. 60 centymetrowa torpeda potrafiła z prędkością światła odjechać 20-30 metrów po drodze robiąc 5 świec. Totalna palma!
Samce, mimo że dłuższe, zdecydowanie mniej miały ognia w sobie 😉
Trafiały się też dublety, czyli dwie ryby w tym samym momencie.
Popołudniu zarządziliśmy odpoczynek i postanowiliśmy pacnąć jedną rybę na obiad. Padło na niedużą trotkę – przyprawiona wylądowała w ogniu zawinięta w folię aluminiową.
W międzyczasie trochę się rozpadało, więc długo nie odpoczywaliśmy, tylko posileni ruszyliśmy dalej łowić. Ku naszemu zadowoleniu im dalej szliśmy, tym coraz więcej potokowców meldowało się na naszych wędkach.
Oczywiście nadal brały trocie, więc zdarzały się tak ciekawe dublety jak ten poniżej.
Mimo że ryby dopisywały, to jednak w amok nie wpadliśmy i kontrolowaliśmy czas, aby mieć możliwość powrotu przed zachodem słońca. Przemierzyliśmy wiele kilometrów, więc potrzebowaliśmy około 2-3 godzin na powrót szybkim marszem. Zresztą byliśmy tak nałowieni, że nie czuliśmy potrzeby, aby pchać się dalej w górę rzeki 🙂
W sumie wyholowaliśmy około 25 troci, podobną ilość ładnych potkowców oraz mnóstwo znacznie mniejszych.
W międzyczasie Rafał z Mariuszem eksplorowali drugą rzekę. Jej charakter dużo szybciej stawał się górski.
Pięknych ryb też w niej nie brakowało.
Działo się też w deltach obydwu rzek. Ernest z Pawłem połowili robalo, które przypominają krzyżówkę dorsza z okoniem albo naszego europejskiego sea bassa (tyle że mają inny kolor).
Trafili też kilka troci i stealheadów (tęczaki żyjące w morzu).
Do obozu dotarliśmy jeszcze przed końcem dnia i zrobiliśmy sobie ucztę pod postacią sashimi i winka. Kilka piwek przed snem też wyparowało 😉
Następnego dnia leczyliśmy odciski i staraliśmy się aby zakwasy były jak najmniejsze, więc dopiero późnym popołudniem wyskoczyłem na ujście z muchówką. Niestety wiatr urywał głowę, więc moje rzuty wyglądały żałośnie, a w zasadzie nie istniały. Przeprawiłem się na drugą stronę i puszczałem sznur z wiatrem, ale po godzinie męki poddałem się i wróciłem do obozu. Koledzy łowiący na spinning też nie poszaleli. Czyżby tak szybko ryby zostały pokłute?
Za to Mariusz nie mówiąc nikomu, wystartował o świcie w górę Navarino i zaczął łowić praktycznie od miejsca, w którym dobę wcześniej skończyliśmy my. Tak o to zaliczył dzień życia jeśli chodzi o ilość pstrągów potokowych powyżej 50 cm. Szczególnie rybodajne okazało się duże rozlewisko, które znajdowało się około 5-6 km od obozu. Po powrocie nie potrafił opanować emocji i jeszcze bardziej nakręcił nas na wyprawę w góry, która miała trwać kilka dni.
Następnego dnia spakowaliśmy z Czarkiem trochę żarcia, mały namiot oraz śpiwory i ruszyliśmy na kilka dni ku nieznanemu …
<– Część 2 – podróż i pierwsze łowienie Część 4 – daleko tak daleko –>
Coś pięknego 🙂
Piękna sprawa. Chciałbym móc kiedyś wykorzystać ten opis do zaplanowania podobnej wyprawy. Poczekam aż syn podrośnie i zrobimy wyprawę życia 🙂
Uwielbiam :-).
Niesamowite! Chcę więcej! 🙂
Fantastyczna wyprawa i świetne fotki. Najpiękniejsze są jednak wspomnienia, a tych życzę ci jak najwięcej. 🙂 Czekam na wieści z kolejnych wypraw. 😉
Mega wyprawa!