Obóz zmienił się zdecydowanie podczas naszej nieobecności, a wszystko za sprawą obfitych opadów, które zamieniły przyjazny zagajnik w wielkie bajoro. Skończyło się beztroskie bieganie w klapkach i do końca wyprawy przyszło nam kisić się w spodniobutach. Niestety nie wiadomo skąd pojawiły się meszki, które na początku mocno zlekceważyliśmy. Ten błąd kosztował nas sporo nerwów i zafundował kilka nieprzespanych nocy, podczas których nie mogliśmy opanować odruchu drapania pokąsanej skóry. Jednak to jedynie drobne niedogodności, które bladły w konfrontacji z urzekającym klimatem wyspy Navarino. Piękna przyroda i nieprzeciętna ilość dzikich ryb wynagradzały wszystko.
„Trout from Navarino Island (part 5)”
Pierwszy dzień po powrocie z gór spędzaliśmy na lenistwie, głównie jedząc i popijając wino. Pogoda nadal nie rozpieszczała i co chwila padał deszcz, a momentami sypał grad. Był co prawda moment, że wszyscy oprócz mnie ruszyli z wędkami na ujście w poszukiwaniu robalo i zostałem w obozie sam, ale długo nie powalczyli i powrócili na tarczy.
Z nudów każdy szukał zajęcia. My z Czarkiem dalej się obżeraliśmy i testowaliśmy nowe przepisy kulinarne, czego efektem było wynalezienie sposobu na skonsumowanie „niezjadliwych” chilijskich parówek – wystarczyło je przypiec na ogniu i podawać ze smażonym boczkiem 🙂
Rafał cykał zdjęcia zwierzakom, a w zasadzie ptakom.
Natomiast Mariusz …
Późnym popołudniem przestało padać i tym razem mi się zachciało chwilę porzucać, ale nie na tyle żeby samemu pójść nad wodę. Długo starałem się kogoś namówić, aż wreszcie zlitował się Mariusz. Oczywiście jak na sprintera przystało zniknął za pierwszym zakrętem i jak znowu go ujrzałem, to już coś holował jednocześnie wołając mnie z daleka 🙂 Myślałem, że to sygnał w moim kierunku, abym dołączył do „rzezi”, ale okazało się że chodziło jedynie o zdjęcie. Tyle że tym razem także ja nie miałem aparatu przy sobie, a szkoda bo robalo było bardzo zacne. Długo nie czekałem na pierwsze branie i po chwili ja zmagałem się z tą silną morską rybą. Egzemplarz jaki trafiłem był podobnego rozmiaru i ponownie pożałowaliśmy, że obaj zapomnieliśmy podstawowego elementu wyposażenia jakim jest aparat fotograficzny. Jednak było już za późno i za daleko żeby się wracać, więc wykorzystaliśmy tę chwilę i łowiliśmy dalej. Ja skupiłem się na rzucaniu lekko uzbrojonymi gumkami, które wyjątkowo podpasowały robalosom. W sumie wytargałem 8 sztuk i szczęśliwy zawinąłem się do obozu. To był dobry dzień ! 🙂
Następny poranek nie różnił się od poprzedniego – obudził nas deszcz dudniący o namiot. Aura kompletnie zniechęciła mnie do wyprawy nad jezioro Windhond, ale wiedziałem że musimy wyruszyć jak najszybciej, ponieważ planowaliśmy skrócić pobyt na wyspie o jeden dzień, aby zostawić sobie margines w razie pogody uniemożliwiającej dotarcie kutra z Puerto Williams. Natomiast Mariusz z Ernestem ruszyli już o świcie na całodzienne łowienie w górę rzeki Navarino, ale nie tylko im nie zazdrościliśmy wytrwałości, a wręcz współczuliśmy patrząc na czarne chmury unoszące się na niebie.
Godziny mijały, a pogoda się nie poprawiała. Trzeba było podjąć jedyną słuszną decyzję – ruszamy !
Postanowiłem spróbować jeszcze raz z muchą i nie poddawać się nawet w złych warunkach. Zanim jednak dotarliśmy do drugiej rzeki, po drodze poszukaliśmy robalo na ujściu Navarino. No i były … ale mniej niż poprzedniego dnia. Wyjąłem dwie sztuczki na ripperka i tym razem nie obyło się bez fotek.
Robalo na zdjęciu zaliczone, pamiątka jest, a więc można było ruszać dalej w wielokilometrową wędrówkę.
Pierwszą część drogi pokonaliśmy wybrzeżem, ale w pewnym momencie musieliśmy ruszyć w głąb lądu.
Co jakiś czas robiliśmy postoje i pożywialiśmy się jagodami kalafate oraz przepysznymi jakby-malinami, które wyglądały podobnie do naszych, smakowały lepiej, ale rosły przy samym gruncie jak … grzyby.
Już blisko … !
Tego dnia nie doszliśmy do jeziora, ale taki był plan. Udało się za to dotrzeć do sporego i wyjątkowego rozlewiska. Było to jedno z dziwniejszych łowisk jakie widziałem. Wyglądało jak nieduże zwykłe jezioro, ale dziwy kryły się pod powierzchnią – praktycznie całe bajoro było bardzo płytkie (maksymalnie do kolan), a dno było z bardzo twardej gliny. Chodziło się prawie jak po betonie. Wydawać by się mogło, że nic nie może tam pływać, ale na szczęście środkiem szła zygzakiem rynna, wyrzeźbiona przez rzekę jak przez koparkę – dno nagle się urywało by po kilku metrach znowu stać się płycizną. Właśnie w tym dziwnym korycie stały wszystkie ryby.
Jednak zanim pobiegliśmy łowić, najpierw rozbiliśmy obóz przy rzece (w zasadzie polegało to jedynie na rozłożeniu namiotu 🙂 ), a potem … ja chlapałem muchówką ze streamerem na końcu zestawu, a Czarek chodził ze spinningiem.
Pogoda mi sprzyjała i warunki pod muchę miałem idealne. Ryby też nie zawiodły i wyjąłem bardzo dużo źródlaków oraz kilka tęczaków i ładnego potoka. Żal było kończyć, ale noc nadeszła bardzo szybko i trzeba było odpocząć przez następnym dniem.
Rano Czarek poszedł w dół rzeki, ale po 2 godzinach wrócił, ponieważ mimo bardzo urokliwych miejsc, ryby nie chciały współpracować, albo ich tam nie było.
Za to ja cały czas łowiłem rybę za rybą na rozlewisku. Ze streamera przesiadłem się na suchą muchę i na podszarpywane imitacje konika polnego co jakiś wyjmowałem jakiegoś kolorowego łobuza.
Czarek po powrocie też co chwila holował pstrąga.
Nagle kolega usłyszał głosy, co mnie bardzo rozbawiło, ale po chwili do mnie także dotarły rozmowy w oddali. Nie słyszeliśmy śmigłowca, więc liczyłem na to, że to nie wędkarze. Nikt sobie nie życzy konkurencji na końcu świata 🙂 Nagle dojrzeliśmy ludzi idących brzegiem rozlewiska. Czarek ruszył w ich kierunku, a ja dalej łowiłem sobie pstrągutki na sucharka. Zanim kolega przeciął im drogę, wsłuchał się w ich dyskusję i przywitał ich swoiskim:
„Dzień dobry !”
Wzbudziło to niesamowite zaskoczenie, ponieważ byli to trekingowcy z Polski, którzy urządzili sobie wycieczkę na „koniec świata” i przemierzali na pieszo tę wyspę. Co jeszcze bardziej ciekawe, byli jedynymi ludźmi, których spotkaliśmy podczas naszego pobytu. „Gdzie diabieł nie może, tam Polaka pośle?” 🙂 Wyobrażam sobie ich zdziwienie, gdy w takim miejscu nie tylko kogoś spotkali, ale na dodatek dwóch Polaków łowiących sobie ryby na środku jakiegoś bajora 🙂
Po krótkiej i miłej pogawędce, każdy poszedł w swoją stronę. Ja zacząłem obławiać ujście rzeki do rozlewiska, gdzie udało mi się wyjąć kilka naprawdę ładnych ryb.
Czarek za to ruszył w górę w kierunku jeziora i o ile na tej docelowej olbrzymiej wodzie niczego ciekawego nie złowił, to na rzece trafił kilka fajnych ryb w tym bardzo grube źródlaki.
Niestety czas szybko zleciał i musieliśmy ruszyć z powrotem do głównego obozu, ponieważ następnego dnia planowaliśmy powrót. Pozostał spory niedosyt, ponieważ okolice Windhond bardzo nam się spodobały, widzieliśmy bardzo ładne ryby, a i te które udało się przechytrzyć wstydu nie przynosiły. Zabrakło jednego dnia, aby się nasycić (taaak już to widzę 😛 )..
Podczas jak nas nie było, reszta ekipy ostro przećwiczyła pstrągi pływające w górnym Navarino 🙂
Następnego dnia miał po nas przypłynąć kuter rybacki, ale jak to na morzu bywa, a szczególnie w okolicach Przylądka Horn …
<– Część 4 – daleko tak daleko … Część 6 – szczęśliwy powrót –>
Czajnik i ruszt przywieźliście ze sobą?
Nie wiem skąd Rafał z Mariuszem je wytrzasnęli. Chyba w Chile kupili.
Pięknie ubarwione te kropki.