Jakoś nie miałem serca do łowienia sandaczy tej jesieni. Jednak od czasu do czasu ciągnie wilka do lasu, czyli wiślaka nad Królową. Tym razem udało mi się namówić ojca na wspólne łowy. Bałem się, że szybko się zniechęci, ponieważ temperatura spadła poniżej zera,  a i wiatr mocno dawał w kość. Na szczęście nie było źle i mimo zgrabiałych paluchów łowiło się całkiem sympatycznie. A ryby? Jak to na Wiśle w ostatnich latach – coś tam skubnęło, ale szału nie było. Zaliczyliśmy cztery brania i wyjęliśmy 3 ryby – dwa szczupaki 60-65 cm oraz sandaczyka około 60. Podobny piesek spadł tacie.

Mimo że lubię jesienne łowienie z opadu, to jednak był ostatni wypad nad Wisłę w tym roku. Liczba kontaktów nie zachęca do częstych wypadów nad wodę. Nie wiem czy w następnym roku nie przerzucę się zupełnie na zaporówki i porzucę Wisłę. Dla mnie łowienie sandaczy polega na częstym kontakcie z tymi rybami, kombinowaniu, ciągłej grze z tymi cwanymi drapieżnikami. Niestety łowienie w Wiśle wygląda zupełnie inaczej w obecnych czasach. Rzeka ta jest czytelna i każdy mniej więcej wie gdzie spodziewać się sandaczy. „Wystarczy” zakotwiczyć się w jakimś miejscu i cierpliwie czekać aż jakiś niedobitek się pomyli. Nuuuuda …