Ze względu na bardzo zmienną pogodę w okolicach przylądka Horn, zdecydowaliśmy się wrócić dzień wcześniej do Puerto Williams, aby uniknąć spóźnienia na samolot. Ot taki margines bezpieczeństwa. Stąd zakończyliśmy naszą poprzednią wycieczkę szybciej. O ile udało się kilka dni wcześniej połączyć telefonem satelitarnym z naszym chilijskim organizatorem i uzgodnić czas przypłynięcia łodzi, to niestety na koniec kontakt się urwał i nie wiedzieliśmy czy wszystko jest dograne. Nie było jednak innego wyjścia jak z samego rana ruszyć w kierunku plaży i w kilku ratach donieść cały majdan. Isla Navarino ewidentnie nie chciała nas tego dnia wypuścić i zgotowała nam ciężkie warunki pogodowe. Na tyle mocno wiało i było zimno, że koczowaliśmy na plaży na zmianę – jedna para wartowała, a dwie czekały za wzgórzem na swoją kolei. Tak upłynął nam cały dzień, a łódź żadna nie przypłynęła. Nie pozostało nam nic innego jak rozbić obóz na plaży za wydmą i liczyć na to, że przez noc nas nie zwieje do oceanu 🙂
Rano obudził wszystkich krzyczący Mariusz. Na horyzoncie pojawił się znajomy czerwony kuter – uratowani ! Momentalnie zniknęły obawy, że zostaliśmy wystawieni do wiatru. Ufff
Okazało się, że nasz znajomy był także w okolicy dzień wcześniej, ale pogoda i wielkie fale uniemożliwiły zbliżenie się łodzi do brzegu.
Czekał nas jeszcze wielogodzinny rejs do Puerto Williams i mogliśmy pierwszy raz od 2 tygodni położyć się w normalnych łóżkach. Problemem natomiast okazał się margines, który sobie zaplanowaliśmy … mieliśmy dzień wolnego, ale na wyspie ! Co niestety nie do końca nas ratowało, ponieważ mieliśmy jeszcze kawałek do przepłynięcia w kierunku Ushuai.
Żeby całkowicie nie zamulić pozwiedzaliśmy miasteczko, prawie udało nam się wybrać na prywatne jezioro po tej stronie wyspy, prawie skosztowaliśmy lokalnego specjału – pieczonych bobrów. Prawie … 🙂
Jednak w życiu trzeba mieć fart i pogoda w dniu wypłynięcia była akceptowalna. Oczywiście nie obyło się małego problemu – mieliśmy za dużo bagaży i wylosowaliśmy torbę, która została. Padło na Daniela Farciarza, czyli mnie :/ Przewoźnicy obiecali, że dostarczą ją jeszcze tego samego dnia następnym rejsem. Jednak pogoda popsuła się i w Argentynie siedziałem jak na szpilkach czekając na mój drogocenny dobytek. W przypadku poślizgu musiałbym lecieć bez całego sprzętu wędkarskiego i później już z Polski kombinować jak go odzyskać. Ponownie szczęście nam sprzyjało i mimo opóźnienia bagaż dostarczono do hotelu. Można było spokojnie pójść na piwo i wyspać się przed podróżą powrotną. Cała wyprawa okazała się sukcesem od początku do końca !