Sezon 2017 jest dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem, ale niekoniecznie pozytywnym z punktu widzenia wędkarskiego. Wszystko dlatego, że na rybach praktycznie nie bywam. Ot życie … kiedyś nadrobię 😉
Jednak udało mi się w sezonie letnim kilka razy wyskoczyć na sandacze. Było tego na prawdę mało, a do tego za każdym razem na inne łowisko. Wisłę zaliczyłem jedynie raz i mimo że wynik nie był zły (jeden sandacz i dwa sumki), to raczej nie uda mi się już w tym roku popływać po Królowej.
Inne trzy eskapady miały miejsce nad … jeziorami. To w sumie nowość dla mnie, bo od zawsze była tylko Wisła i Wisła, potem doszły zaporówki, a od niedawna po wielu wielu latach powróciłem na Mazury. Zaczęło się od lodowych okoni, a obecnie do pakietu dołączyły sandacze. No i kurcze nie jest źle 😉 Co prawda łowienie jest znacznie nudniejsze niż na Wiśle, a możne po prostu mniej urozmaicone. Brakuje mi zwalisk, przelewów, przykos i tego typu atrakcji. Jednak o ryby jest łatwiej. Co jedynie świadczy o tym w jak opłakanym stanie znajduje się Królowa. To nie Mazury przeżywają renesans, to Wisła została wyżarta do dna…
Skończmy jednak te narzekania i przejdźmy do meritum. Pierwszy wyjazd miał miejsce w czerwcu i mocno mnie zaskoczył ilością brań. Szczególnie, że jezioro dzierżawione jest przez rybaka. Spodziewałem się więc raczej pojedynczych niedobitków. W zasadzie to już sam początek był niezły, bo bardzo szybko złowiłem dwa pieski 60-65 cm z opadu. Na szczęście nie w pierwszych rzutach, więc była nadzieja, że nie przyniesie to pecha. Potem już tak dobrze nie było, ale to głównie ze względu na brania mniejszych ryb, które mi po prostu spadały. Jednak działo się… W końcu siadł i kaban, ale trochę się pobujał i też spadł. Następnie złowiłem jakieś kajtki pod 50 i zrobiłem przerwę na ognisko oraz kiełbaski. Późnym popołudniem znowu zaliczyłem jakieś brania małych sandaczyków, strzał większej sztuki i na koniec branie dużego szczupaka, który przegryzł mi zbyt cienki fluorocarbon. Wyjazd zdecydowanie udany i pojawiła się wiara , że jednak cos na tych Mazurach jeszcze pływa, jeśli gospodarz jest w miarę rozsądny…
Drugi jeziorowy wypad zaliczyłem w środku lata i tym razem już nie sam, a z tatą. Brań mieliśmy tym razem znacznie mniej, ale za to ryby były bardzo godziwe. Szczególnie taty ponad 90 centymetrowy kaban zrobił niezłe wrażenie. Znowu wszystkie ryby brały na gumy z opadu.
Ostatni atak na jeziorowe sandacze „przeprowadziłem” we wrześniu na pożegnanie lata. Ponownie inne jezioro i jeszcze większe oczekiwania (apetyt rośnie w miarę jedzenia). Pogoda była trudna ze względu na silny wiatr i niestety ryby grymasiły, ale jak to często bywa uaktywniły się na godzinę i udało mi się ten czas wykorzystać w 50%. Tylko w połowie, ponieważ miałem cztery dobre brania a wyjąłem jedynie dwie ryby. Sandacze całkiem przyzwoite bo 65 i 68 cm.
Tak wiec przeprosiłem się z naszymi jeziorami po wielu latach i chyba na stałe zagoszczą w moim repertuarze łowisk. Może uda mi się nawet jeszcze zaliczyć któreś z nich w tym roku.
Do następnego ! 🙂
Fajnie. Ja z Mazurami przeprosiłem się już 12 lat temu :), ale przyznasz, że klimat na Mazurach jest