Coś co nas wędkarzy łączy – marzenia. Żyjemy nimi. Są wśród nich te nierealne, które bliższe są fantazjom, jak chociażby wizje odnalezienia niewiarygodnie rybnego zapomnianego łowiska. Śnimy też o złowieniu rekordowego okazu, co już jest bardziej od nas zależne, ale ciągle w dużej mierze poza strefą naszych wpływów.
No i marzenia-plany. Snujemy je, realizujemy setki razy w naszej głowie, ale tylko czasem udaje się je urzeczywistnić. Czasem coś, co zrodziło się w naszym umyśle przechodzi przez te wszystkie stadia. Tak było z „moją Mongolią”. Jeszcze, jako mały dzieciak, czytałem artykuły w gazetach o tym kraju. Słowa „tajmień” i „osman” zakorzeniły się w mojej podświadomości niczym klucze do innego wymiaru, jawiły się jako bajkowe stworzenia. Często bywałem w tej krainie, wygrywałem wielogodzinne hole i łowiłem 50 kilogramowe ryby. Nie myślałem, że kiedyś naprawdę tam dotrę…
Nadeszły czasu Internetu i upowszechnienia się wędkarskich wyjazdów zagranicznych. Mongolia stawała się coraz częstszym kierunkiem. Fantazje przerodziły się w realną chęć odwiedzenia tego kraju, na początku bardzo odległą, ale z czasem coraz bliższą realizacji. Niestety im bliżej znajdowałem się celu, tym bardziej niepokojące wieści docierały do mych uszu. W końcu całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że „Mongolia umarła”. Akurat wtedy, gdy już mogłem pozwolić sobie na taki wyjazd, okazało się, że większość rzek świeci pustkami. Ludzie wracają z wypraw bez kontaktu z tajmieniem. Czyżbym się spóźnił?