Lubię łowić w nocy. Lubię łowić przy przeszkodach czy różnych budowlach. Tak mamy, my miłośnicy sandaczy… Dokładnie tak to wyglądało tego pamiętnego dnia, gdy zaliczyłem najpotężniejsze branie w moim życiu. Branie które spowodowało drżenie serca i miękkie kolana. To nawet nie była ekscytacja, to było PRZERAŻENIE…

Nic nie zapowiadało tego co miało się wydarzyć. Łowiliśmy spokojnie we trzech z dużej łodzi w pobliżu mostu, gdy powoli zapadał zmrok. Nasze zmysły jak zawsze stawały się coraz bardziej wyczulone. Czuliśmy każdy kontakt z dnem, czy najdelikatniejszy pstryk sandacza. Każdy mięsień był napięty w gotowości do natychmiastowego zacięcia. Tutaj nie ma miejsca na błędy i pomyłki , a jednak … Po kolejnym rzucie oczekiwanie na odgłos wpadającej do wody przynęty zaczęło się przedłużać. Nie od razu zrozumiałem co się dzieje, ale gdy do mnie dotarło, zacząłem dość szybko zwijać licząc, że przynęta … spadnie z mostu. Niestety główka o coś się zakleszczyła, a nie chciałem ciągnąć na siłę, żeby przynęta niczym pocisk nie wystrzeliła w naszym kierunku. Nagle … możecie się domyśleć co usłyszałem. Nie to nie był zwykły pociąg, to był jakiś ultraszybki popierdzielacz. Zamarłem i zanim zdążyłem urwać rozległ się pisk szpuli na kołowrotku. Ułamek sekundy i było po wszystkim. Strzeliła plecionka, nikt nie został uszkodzony przynętą, a wędka pozostała cała… Tylko jakoś dziwnie trzęsły mi się nogi…