Święto w środku tygodnia, wolny dzień, a więc wiadomo jak należy go spędzić 😉
Okazało się jednak , że nie miałem z kim pływać. Wszyscy chętni, ale jak przychodzi co do czego to kobiety ich nie puszczają 🙂
Postanowiłem więc daleko nie jechać. Rozłożyłem sam ponton i nawet go zwodowałem z trzymetrowej skarpy. Liczyłem że na powrocie znajdę sensowniejsze miejsce … nie znalazłem i składanie odbywało się w bólach – wszystko wniosłem na skarpę, spuściłem trochę powietrza i wyjąłem podłogę. Ponton bez podłogi już dałem radę wziąć na barana i się jakoś wdrapać.
Czułem dyskomfort pływając sam. Zawsze zastanawiałem się jak to by wyglądało jakby wziął mi jakiś smok. Jak tu manewrować pontonem w silnym nurcie i zarazem holować rybę. Tego dnia się przekonałem !
Płynąłem cały czas w górę, raz trollując, raz łowiąc z ręki. Pierwsze dwa sumki złowiłem pomiędzy 12’ą a 13’ą (105 i 110 cm). Pierwszy z ręki na gumę, drugi z trolla na wobka.
Dalej nic się nie działo aż do 16:30. Wpłynąłem na nieciekawą opaskę z szybkim nurtem. Były jakieś przelewy przy niej, ale nie szło na nie napłynąć, ponieważ siedział wędkarz na brzegu. Ominąłem więc go i zacząłem łowić „z ręki” 100 m powyżej. Wypuściłem woblera z nurtem i powoli podciągałem. Kilka metrów od pontonu stwierdziłem, że to nie ma sensu, bo za szybki nurt i za płytko. Przyspieszyłem zwijanie i jak wobek wychodził do powierzchni nastąpiło wielkie JEB !
Dalej była już jazda bez trzymanki. Ryba szalała w nurcie opaskowym, a ja starałem się ogarniać ponton jedną ręką, a drugą holować. Jak dobrze ustawiłem pływadło, to wrzucałem na luz i w dryfie holowałem wąsacza, jak źle mnie niosło to powrót do manewrowania. Nie było łatwo – nurt plus ryba, która przestawiała ponton jak chciała.
W pewnym momencie sum się zatrzymał. Próbowałem go oderwać od dna, ale ani ruszył. Wystraszyłem się, że wszedł w zaczepy. Napiąłem mocno zestaw i czułem pulsowanie. Pomyślałem, że plecionka owinęła się o jakiś konar, ale nadal czuć rybę. Kombinowałem, kombinowałem a okazało się, że to wąsaty postanowił przycupnąć w jakimś zagłębieniu. Skapowałem się w momencie gdy zauważyłem, że nieznacznie zbliżam się do brzegu. Silnik cały czas był na biegu aby w miarę sensownie stać w nurcie. W końcu oderwałem klamota od dna i nurt zaczął go znosić. Zrobił jeszcze kilka fajnych odjazdów, ale zaczął słabnąć. Powoli popłynąłem na pobliski blat ze spokojniejszą wodą i tam go dalej męczyłem. Gdy zauważyłem, że odjeżdża nie dalej niż na kilka metrów, to odjechałem od niego na 20 metrów, wyrzuciłem kotwicę na metrowej wodzie i wyskoczyłem z pontonu. Dalej już na piechotę przemieszczałem się na coraz płytszą wodę. Gdy podholowałem Pana Wąsa okazało się, że wobler tkwi na dwie kotwice, ale na samym koniuszku dolnej szczęki. Złapałem za nią lewą ręką i w tym momencie klamot trzepnął łbem. Pechowo jedna kotwica wbiła się w rękawiczkę. Szybko wyrwałem rękę a rękawiczka zawisła przy paszczy suma.
Następna próba była już skuteczna. Pogryzł mnie trochę, ale było warto 🙂
W trakcie holu podpłynęli kibice (dwóch miejscowych). Pierwsze mierzenie razem z gościami – 227 cm. Tak mnie to zaskoczyło, że postanowiłem sam zmierzyć – wyszło mniej ale nadal duuużo – 221cm 🙂 Jeszcze raz i jak w mordę strzelił 221 !
Nowi znajomi nawet się przydali, bo miał kto zrobić zdjęcia. Kazałem robić dużo, bo czułem że większość nie wyjdzie. No i nie pomyliłem się, na trzech jest palec na obiektywnie, na jednym nie mam głowy, na innym sum nie ma głowy itd. Coś jednak udało się wybrać i skadrować.
W międzyczasie podpłynęła jeszcze jedna łódka z 5’oma pasażerami. Jakież było zdziwienie, że rybę wypuściłem.
Jednak jak zwykle nie spotkałem się z jakimiś niemiłymi komentarzami, wręcz przeciwnie było bardzo sympatycznie 🙂