Poprzednie wypady za sieją skończyły się okoniowymi łowami, ale nie poddawałem się i w końcu udało się namierzyć jezioro, gdzie tych rybek miało być dużo. Informacje o nim dostałem od trzech różnych znajomych, więc zacząłem się zastanawiać czy jak to w naszym kraju bywa … już dawno ryb w łowisku nie ma i zostały jedynie legendy. Jednak postanowiłem zaryzykować i poświęcić co najmniej jeden dzień na eksplorację.

Na miejscu okazało się, że mimo piątku na lodzie jest kilka osób. To dobry i zły znak – dobry, ponieważ oznacza, że ryby raczej są, zły bo presja jest spora. Ruszyłem w okolicę łowiących wędkarzy i wywierciłem pierwsze dziury kilkadziesiąt metrów obok. Chwilę posondowałem głębokości i poszukałem ryb w toni, a następnie poszedłem przywitać się i pogawędzić. Pierwszym napotkanym wędkarzem był starszy pan, który łowi na tej wodzie już wiele lat i okazał się skarbnicą wiedzy. Okazało się, że sieje to nie legendy i nadal są w jeziorze, aczkolwiek znacznie mniejsze niż kiedyś i obecnie ciężko o ryby większe niż 40 cm. Zazwyczaj biorą niewymiarowe, czyli poniżej 35 cm. Zaskoczył też mnie informacją jak te sieje łowią … z dna jak leszcze. Co prawda są okresy , że pływają i żerują w toni, ale presja wędkarska i obfite nęcenie zmieniła zachowanie tych ryb i przeniosły się blisko dna. Zapisy na sondzie przez następne godziny potwierdziły tę tezę – sieje pływały bardzo blisko dna i od czasu do czasu podpływały do mormyszki. Ja łowiłem nad dnem, za to mój rozmówca kładł przynętę na dnie i napinał kiwok. Ostatecznie na koniec dnia to właśnie starszy pan złowił najwięcej – trzy rybki w tym jedną wymiarową 36 cm. Ja miałem kilka brań, jedną sieję spiąłem i jedną wyjąłem – 37 cm. Inni wędkarze notowali zero lub pojedyncze ryby. Wychodzi na to , że stacjonarne łowienie z dna było najskuteczniejsze.