Nie, nie aspirujemy do miana następnych „wędkarzy krejzoli” czy innych kolorowych obrandowanych ekip. Nie mamy takiej potrzeby. Skąd więc ten tytuł? Tak się złożyło, że takim mianem określili nas miejscowi. Raczej niesłusznie, bo każdemu zdarza się czasem zrobić jakieś głupstwo 🙂 Zacznijmy jednak od początku …

Kilka razy organizowaliśmy sobie spływy mniej dostępnymi odcinkami rzek, tak aby obłowić jak najmniej przekłute miejscówki. Polegało to na tym, że z samego rana dwóch z nas było wywożonych w górę rzeki do jakiegoś miejsca, gdzie był w miarę sensowny dostęp do wody. Tam zrzucaliśmy ponton i cały dzień spływaliśmy łowiąc w międzyczasie, aż do umówionego wcześniej punktu z równie dobrym dostępem do rzeki. W tym samym czasie pozostała dwójka łowiła w miejscach, do których można dojechać autem lub dojść na pieszo.

Model ten sprawdzał się doskonale, ale nie było się od pewnej „wtopy”, która mogła nas sporo kosztować…

Pewnego dnia, spotkany nad wodą przewodnik, opowiedział mi o miejscu w górze rzeki, z którego można takowy spływ rozpocząć. Opisał mi dokładnie jak tam dojechać określając charakterystyczne punkty jak mostek czy kilometr rzeki. Wszystko fajnie, ale albo on pomylił liczbę kilometrów albo ja źle zrozumiałem i wylądowaliśmy na innym mostku. Spojrzałem na mapy i okazało się, że jest to mały dopływ, który teoretycznie uchodzi po paru kilometrach do naszej docelowej rzeki. Ilość pływających na naszych oczach łososi coho, utwierdziła nas w przekonaniu, że bez problemu i szybko spłyniemy tą małą rzeczką. Głupie to było założenie 🙂

Koledzy pomogli nam zrzucić ponton ze skarpy, cyknęli fotki i pojechali … czekał nas całodzienny spływ do umówionego miejsca. Zero cywilizacji, zero zasięgu telefonicznego, czysta dzicz …

 

Gdy już praktycznie znikaliśmy za pierwszym zakrętem, usłyszałem krzyk w naszym kierunku.

Trochę się wystraszyłem, bo skąd tu ludzie? Czyżby znowu jakiś nadgorliwy farmer wściekał się , że zbezcześciliśmy kawałek jego tajgi? Nic z tych rzeczy – była to ekipa pracowników państwowych, którzy opiekują się pobliskimi rzekami. Ich zdziwione oczy i lekkie podenerwowanie nie zwiastowało niczego dobrego. Wyjaśniliśmy na spokojnie jaki mieliśmy plan i dość szybko otrzymaliśmy informację, że nie tylko nie dotarlibyśmy do ujścia, ale prawdopodobnie moglibyśmy w ogóle nie wrócić z tej wycieczki. Powód pierwszy i chyba najbardziej przemawiający do wyobraźni – za kilkoma zakrętami było żerowisko grizzly, które zbierały zapasy na zimę jedząc trące się łososie coho.

Powód drugi, który chyba jakoś byśmy przeżyli – po drodze było kilka kaskad utworzonych przez bobrowe tamy – czyli musielibyśmy albo przenosić ponton bokiem albo go porzucić i zawrócić na piechotę. Oczywiście tylko w przypadku, gdybyśmy z takiej kaskady nie spadli, ale wątpię żeby były jakieś szczególnie wysokie.

Automatycznie zostaliśmy określeni mianem „crazy Polish guys”, ale przy okazji otrzymaliśmy podwózkę na most, na który faktycznie powinniśmy dotrzeć – kilka kilometrów dalej. Przy okazji zapytali się nas czy mamy kaski i kamizelki asekuracyjne. Nasza negatywna odpowiedź raczej utwierdziła ich w stereotypowym postrzeganiu Polaków, ale co zrobić … 😛 Pomachali nam jeszcze z mostu obserwując nasze zmagania z pierwszym niedużym przelewem, pokiwali głowami i odjechali w swoją stronę 🙂

 

Spis treści: