To miał być ostatni wypad na lód w tym sezonie, ale niestety pogoda spłatała figla i zaczęło padać oraz bardzo mocno się rozwiało. Patrząc na prognozę nie mogłem się zdecydować czy lepiej uderzyć w sobotę czy w niedzielę, a może po prostu zrezygnować …
Jednak czułem się jeszcze mocno nienałowiony, a i tata miał sporą ochotę wybrać się na ostatni lód. Zdecydowaliśmy więc, że nie ma co pękać, tylko trzeba się dobrze ubrać, wziąć ciepłe jedzenie do termosu i atakować. Żeby jak najbardziej zniwelować wpływ mocnego wiatru, wybrałem małe jeziorko otoczone wysokim lasem.
Na miejscu zastaliśmy tylko kilka osób i dowiedzieliśmy się, że o świcie brały ładne płocie, ale od jakiegoś czasu jest cisza. Nie zraziliśmy się, ponieważ jak to już wiele razy bywało, ryby mogą znowu zacząć żerować w każdym momencie. Udaliśmy się powoli na znany nam zamulony blacik i wywierciliśmy kilka dziur. Dodatkowo dwie z nich lekko zanęciłem. Jednak duże płocie , a tym bardziej leszcze nie pojawiły się w ich okolicy, a jedynie małe płoteczki w olbrzymich ilościach. Dłubaliśmy więc pojedyncze większe ryby po różnych miejscach i w ten sposób udało nam się wyholować kilkanaście przyzwoitych płoci (między 25 a 28 cm). Koło południa udało mi się trafić okonia trzydziestaka, a po kilkudziesięciu minutach zaciąłem prawdziwego klocka, ale niestety po jakimś czasie spiął się z małej mormyszki. Myślę, że miał dobre 40+. Mniej więcej w tym samym czasie tata miał trochę więcej szczęścia i udanie wyholował pasiastego grubaska.
Okonie żerowały jedynie chwilę i resztę dnia dalej dłubaliśmy płocie.
Zakończenie sezonu uznaliśmy za w miarę udane – wyjęliśmy trochę ładnych płoci, mieliśmy kontakty z dużymi okoniami (szkoda, że największy się spiął), a że mogło być lepiej? Zawsze może być i liczymy, że za rok sobie odbijemy 🙂