Jeszcze tego samego wieczora ruszyliśmy nad następną rzekę, znacznie większą i bardziej dostępną. Dotarliśmy na miejsce w nocy i jedynie starczyło nam sił żeby rozbić namiot. Dopiero rano poszliśmy nad wodę i okazało się, że dolny odcinek jest raczej za duży pod muchę. Zawinęliśmy się i pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki. Tam okoliczne tereny okazały się ogrodzoną prywatną własnością. Nie pozostało nam więc nic innego jak zapytać właścicieli o pozwolenie na przejazd. Nie tylko nie było z tym problemu, ale rozmowa rozwinęła się na tyle, że dostaliśmy zaproszenie na obiad 🙂
Nad wodą okazało się, że wieje porywisty wiatr, który całkowicie uniemożliwiał łowienie na muchę, a na spinning bardzo utrudniał. Uzbrojeni w najcięższe wabiki daliśmy radę wyjąć kilka solidnych potokowców, kilka innych się spięło, a jakiś potworek zabrał mi wahadłówkę.
Rzeka spodobała nam się na tyle, że postanowiliśmy spróbować następnego dnia, licząc po cichu na poprawę warunków. Nie przeliczyliśmy się – wiatr się uspokoił, pojawiły się chmary gryzących meszek i można było chwycić za muchówki. Sam nie wiem czy to był błąd czy nie, ponieważ na muchę mieliśmy problem złowić cokolwiek. Wiele ryb podchodziliśmy bardzo długo, by później jednym rzutem popsuć wszystko. Czasem nawet udawało się nie spłoszyć pstrąga, ale zupełnie ignorowały nasze suche i nimfy. Kilku wielkich ryb do tej pory mi żal. Jedynie streamery skutecznie wzbudzały zainteresowanie kropkowańców, ale mało który decydował się na atak.
Wiele miejsc nie szło obłowić muchówkami, a że pokusa była wielka, to spinningi wkraczały do gry. Kilkudziesięciometrowy rzut pod drugi brzeg często przynosił potężne branie i kolejną zaliczoną rybę. Za łatwo… za nudno … 🙂
–> Nowa Zelandia 2014 (6) – w drodze
<– Nowa Zelandia 2014 (4) – rzeka ukryta za jeziorem