Następnego dnia scenariusz wyglądał podobnie, czyli szliśmy dalej śladami innych wędkarzy. Nadzieja wstąpiła w nas koło południa – usłyszeliśmy nadlatujący śmigłowiec. Może to po nich? Oznaczałoby to, że mielibyśmy co najmniej dzień łowienia na „czystym” odcinku. Co prawda mi został tylko spinning, ale Tomek zobowiązał się pożyczać muchówki (swoją drogą mojej, bo swój kij połamał kilka dni wcześniej 🙂 ). Jednak nasza radość nie trwała długo. Po mniej więcej godzinie przyleciał drugi helikopter i wysadził następną grupę kilometr przed nami. Nowa Zelandia ma też swoje ciemne strony. Praktycznie bez słowa zwinęliśmy wędki i ruszyliśmy w drogę powrotną …
Następny dzień spędziliśmy prawie cały w samochodzie, zatrzymując się jedynie od czasu do czasu aby popodziwiać widoki.
Jednak „prawie” robi wielką różnicę – zatrzymaliśmy się po drodze żeby rozprostować sznury 🙂
Musieliśmy jedynie przejść w bród całkiem sporą rzekę, aby dostać się do ujścia znacznie mniejszej i zamieszkałej głównie przez tęczaki. Mimo, że miała to być jedynie szybka akcja, skończyło się tak, że przeszliśmy wiele kilometrów. Niestety miejscówki były oddalone od siebie po kilkaset metrów i łowiąc we dwóch na zakładkę przemierzyliśmy niepostrzeżenie szmat drogi. Powrót baaaardzo nas zabolał i wiązanki leciały siarczyste 😉
A ryby? Ano były. Dość szybko udało mi się złowić ładnego potokowca na streamer, a później miałem masę zabawy z tęczakami zbierającymi imitację cykady. Jeśli nie reagowały, to zaczynałem ją prowadzić jak poppera i zawsze jakiś nie wytrzymywał i zgarniał muchę. Ryby co prawda nie przekraczały 60 cm, ale były znacznie waleczniejsze i łatwiejsze do złowienia od potokowych cwaniaków.
Tomek popróbował na nimfy i małe jętki, a następnie wrócił do streamera, który przyniósł mu trochę ryb, ale ani dużo ani dużych. Ewidentnie tłusta i agresywna cykada robiła robotę tego dnia.