Od kilku lat zdecydowanie za rzadko bywam nad Wisłą, ale zawsze staram się pożegnać lato nad moim dzikim odcinkiem. Niestety w tym roku struga gówna z Warszawy skutecznie zniechęciła mnie do biwakowania w tych okolicach. Zmiana planów i ruszamy powyżej Warszawy. Też ładnie, a do tego trafiliśmy super pogodę.
Pierwszy dzień to bardziej popołudniowy rekonesans, ale udaje się namierzyć kilka fajnych met, gdzie zaliczam całkiem sporo sandaczowych pstryków. Niestety same przedszkole.
Na jednej z przykos mam też fajne sumowe branie na sprzęcie grubego kalibru, ale ryba się nie wcina.
Niestety szybko zaczyna się zmierzchać i czuję się nienałowiony.
Szybko znajdujemy bardzo urokliwą piaszczystą wyspę i rozbijamy obóz. Standardowo – kiełbaski z ogniska i piwko. Uwielbiam !
Drugi dzień witamy dość wcześnie, ale nie spieszy nam się z wypłynięciem i zaczynamy łowić dopiero po 9’ej.
Jednak sandacze żerują zdecydowanie słabiej i zaliczam jedynie kilka delikatnych pstryków. Liczyłem za to na boleniowe harce, ale niestety rapy rozczarowały. Namierzyłem jedynie jedną sensowną sztuką i dość szybko ją zdejmuję. Poza tym woda martwa – jedynie małe chlapaki.
Troszkę nie oszacowałem ilość prowiantu, więc nie przedłużamy i popołudniu głodni zawijamy się do domu. Jak zwykle Wisła o tej porze roku powala swoim pięknem, a i jak zwykle udało się coś tam złowić. Tyle, że tym razem kaliber był dość mizerny 😉