Ostatnie 2 lata to okres, w którym łowię znacznie rzadziej i chyba dlatego częściej zbiera mi się na wspominki. Ci co mnie znają, wiedzą jak radośnie zawodną mam pamięć i z tego powodu większość moich wypraw dokumentuję sobie w prywatnym programiku. Pomysł na zbieranie notatek zrodził się nie tyle pod kątem przyszłych wspomnień, a bardziej ze względów praktycznych – lubię analizować wyniki i wyciągać z nich wnioski. Niestety trudno to robić, gdy nie pamiętamy dat, stanów wód czy warunków atmosferycznych. Tak się też złożyło, że od wielu lat wymieniamy się z kilkoma kolegami informacjami na temat naszych połowów czy też porażek. Wysyłamy sobie fotki ryb, których nigdzie nie publikowaliśmy. Tak więc uzbierało się całkiem sporo relacji, które nigdy do tej pory nie widziały światła dziennego 😉 Oczywiście nie planuję publikować informacji od kolegów, ale już jakieś mocno archiwalne moje połowy z łowisk , które mają lata świetności za sobą … czemu nie. Tak więc od czasu do czasu, w wolnej chwili planuję pogrzebać w mojej prywatnej korespondencji z kumplami i wrzucić na bloga co ciekawszy (i już nieaktualny) raport.
Na pierwszy ogień szczupakowa relacja sprzed wielu lat z łowiska o kryptonimie „Powsinek” :))) Pływaliśmy tego dnia na 3 jednostki i jak to na rybach bywa – potrafią dziać się rzeczy niewyjaśnione. Ja z kolegą zaliczyliśmy jeden z naszych najlepszych dni w życiu, a koledzy na innych łodziach mieli totalną pustynię. Czemu tak się zdarzyło ? Nie mam pojęcia…
A było tak:
Niewiele brakowało żeby dosięgła nas klątwa pierwszego rzutu, ale „na szczęście” koledze ryba spadła. Za chwilę branie mam ja tyle, że u mnie ryba siada – 84 cm. Żaden byk, ale dobry początek dnia. Następną rybę w podobnym rozmiarze wyjmuję po 2 godzinach. Mamy też sporo brań, ale także problemy z dobrym wcięciem. Szczypaki a nie szczupaki 🙂
Popołudniu w końcu mam dużą rybę, która o dziwo stawia opór. Jak na jesiennego spaślaka jest to niespotykane. Kilka odjazdów i w końcu mam ją przy burcie. Pojawia się nadzieja na życiówkę i strach, że się zepnie bo zapomnieliśmy podbieraka.
Jednak udaje się podebrać za pokrywy. Mierzenie i … tylko 120 cm (i to bez milimetra czy dwóch). Patrzymy na rybę i nie dowierzamy. Byłem przekonany, że to będzie mój nowy rekord. Jednak nie zmienia to faktu, że ryba kapitalna, więc szybka fota i ryba wraca do wody.
Znowu zaliczamy kilka szczypnięć i w końcu kumpel ma branie na woblera – jakąś podróbkę Rapali magnum. Ryba stawia opór … jak wór kartofli, czyli standardowa jesienna spasiona mama, i po chwili podbieram ją do łodzi. Są plusy tej ospałości ryb – zdecydowanie łatwiej je podebrać, ponieważ się nie rzucają i człowiek nie boi się, że zaraz kotwice wylądują w dłoni. Tylko trzeba obowiązkowo pamiętać, żeby nie wyciągać tak grubej ryby jedną ręką z wody, ale pomagać drugą pod brzuchem. To już są ciężkie lochy i trzeba uważać żeby ich nie uszkodzić.
Wracając do tamtego szczupaka … była to ówczesna nowa życiówka kolegi – 116 cm.
Pływamy dalej i mamy jeszcze jakieś brania. Ja spinam dużą rybę, ponieważ dolnik zamotał mi się jakoś dziwnie w kombinezon przy zacięciu i ryba była niedocięta. Trochę ją poholowałem i spadła.
Jak już mamy kończyć, mam mocne branie i czuję dużą rybę na kiju. Kilka odjazdów i za pierwszym razem udaje się ja podebrać. Tym razem mamuśka wydaje się jeszcze większa – wręcz przeogromna !
Mierzenie i … 126 cm !! Jest tak gruba , że postanawiamy ją zważyć (o ile pamiętam użyliśmy chyba torby z Ikea 🙂 ) – ponad 18 kg.
Ta ostatnia ryba to było mega grube podsumowanie mega grubego dnia !
Fajnie jest powspominać 🙂