Tej niedzieli była piękna pogoda, ale niestety rozchorowałem się i nie planowałem żadnej „rybałki”. Jednak w pewnym momencie pomyślałem, że zamiast smarkać i prychać w domu, równie dobrze mogę robić to nad wodą. Zadzwoniłem do taty i okazało się, że wybierał się na swoje supertajne linowe bajoro. Zgarnąłem więc drugą połówkę i dołączyliśmy do Brody 🙂

Dotarliśmy na miejsce popołudniu i jak to zwykle bywa okazało się, że ryby brały rano … Przez pierwszą godzinę nie zaliczyłem brania i jak wszyscy zgłodnieli to zarządziliśmy grilla. Przy oględzinach prowiantu okazało się, że nikt nie wziął pieczywa. Ojciec zaoferował się, że podskoczy do pobliskiego sklepu, a ja miałem popilnować zostawionej przez niego żywcówki. Można się domyślić, że spinningista nie jest przyzwyczajony do bacznego obserwowania zarzuconej wędki i karaska wpłynęła sobie w trzciny 😛 Oczywiście podjąłem próbę wyciągnięcia jej stamtąd, ale niestety dość mizerną – plecionka pękła i żywiec zadyndał na trzcinie…
Jak ojciec wrócił i rozpalaliśmy grilla to nagle dziabło coś karasia, wyrwało trzcinę i popłynęło na staw … ciągnąc zielsko za sobą.
W końcu spławik zatrzymał się po drugiej stronie stawu, więc tata pojechał po ruski 30-letni malutki pontonik aby zrobić desant.
Niestety gdy podpłynęliśmy do łobuza, to zanurkował na głębszą wodę i już się nie pojawił :(
Szkoda ryby… ale co zrobić – tak to jest jak amatorzy biorą się za rybałkę 😛

Przy okazji, ojciec nie posłuchał rady żeby nie siadać na burcie i jak pod brzegiem wysiadłem z pontonu, to oczywiście zrobił fikołka razem z tą śmieszną jednostką pływającą :P
Od razu przypomniał mi się ten filmik:

https://www.youtube.com/watch?v=ppQnqPRRFvc

p.s. Po kilku dniach tata wyłowił cały zestaw, ale już bez szczupaka. Musiał być lekko zaczepiony i na szczęście uwolnił się z kotwiczki.