Wczoraj pięknie połowiliśmy i apetyty mocno urosły, ale jak wiadomo ryby są kapryśne…
Dostaliśmy od znajomego namiar na sprawdzoną boleniową metę i postanowiliśmy z rana tam popłynąć. Troszkę nam się zeszło żeby trafić, a na miejscu okazało się, że nasz informator już tam był 🙂 Niestety minę miał nietęgą, ponieważ nie zaliczył brania. Szybko dołączyliśmy do czesania wody, ale wyniki mieliśmy podobne. Ostatecznie przestawiliśmy się na sandaczyki i zaliczyliśmy po kilka brań, ale jedynie kumpel na łodzi był skuteczny i wyjął dwa (50 i 60). Za to boleni ani widu ani słychu.
Zmieniliśmy taktykę i ruszyliśmy w trollingu po okolicy, ale efekty były jeszcze słabsze – NIC.
Skoro boleni nie było, sandacze żerowały słabo, to postanowiliśmy wrócić do poszukiwania wielkich okoni. Ruszyliśmy w ślizgu na okoniowe mety, a na miejscu jak tylko namierzyłem stadka drobnicy, zaczęliśmy grę silikonowymi przynętami.
Jako pierwszy zameldował się szczupaczek około 65 cm. Następnie kolega miał fajną rybę na kiju. Okoń? Ano mógł to być okoń, ponieważ po 10 minutach piękny pasiak zameldował się na moim kiju – 43 cm. Już witaliśmy się z gąską… ale nie powitaliśmy. Więcej okoni nie złowiliśmy.
Jedyną rybą jaka zażarła gumkę do końca dnia, był tłusty lechol 🙂