Ostatni dzień przywitał nas słabszą pogodą. Wiało i padało. Zrobiła się spora fala, ale nie zraziliśmy się, a wręcz przeciwnie liczyliśmy na to, że może ryby zaczną jeszcze lepiej żerować. No i wielka mamuśka z dnia poprzedniego nadal była przed naszymi oczami 🙂

Długo się nie zastanawialiśmy i od razu polecieliśmy na sandaczowe mety. Postanowiłem ponownie popróbować modnego ostatnio łowienia wertykalnego, za to kumpel był wierny sprawdzonemu łowieniu z opadu.

No i kumpel brania miał, a jedynie ponownie siedziałem jak głupek 🙂 Po drugiej rybie kamrata, odstawiłem wertykalny zestaw i dołączyłem do „old schoolowych” metod. No i zaczęło się na całego. Najpierw trachnąłem takiego z 55, następnie kolega 66. Później miałem dobrą serię z 3 ryb w przedziale 60-71 oraz kilka brań i spadów. Na dobry moment załapał się także kolega rybą 65+ i jak to z sandaczami bywa skończyło się eldorado. Jednak popołudniu zawsze można liczyć, że znowu się uaktywnia i tak też było – zaliczyliśmy kilka brań i następne kilka ryb wyjechało.

Na koniec dnia, gdy kolega poszedł po samochód, rzucałem sobie pod brzegiem niedaleko slipu i … wydłubałem okonia 43 cm. Łowiłem jeszcze krótką chwilę przed zmrokiem i zaliczyłem jeszcze jedno branie garbusa, ale mocno spaprałem, ponieważ zestaw był okoniowy, czyli delikatny, a dokręciłem hamulec jak na sandacze i po zacięciu strzeliła pletka. Na szczęście ryba nie będzie się męczyć z gumką w pysku, ponieważ wyłowiłem ją w kilku następnych rzutach 😉

Kurcze, człowiek pływa kilometry, a garby ma pod nosem. Jednak kto mógł przypuszczać, że są tak blisko? Następnym razem trzeba będzie zacząć od obławiania miejscówek przy slipie 😉

Ostatni dzień okazał się bardzo sympatycznym zwieńczeniem wyjazdu – 11 przyzwoitych sandaczy i duży okoń na okrasę.