Tak się złożyło, że zarówno ja jak i tata mieliśmy chwilę w weekend, więc postanowiliśmy wyskoczyć nad wodę (jakżeby inaczej 🙂 ). Czasu było za mało na jakiś „grubszy” wypad, padło więc na niedużą rzeczkę i … świnki. Nigdy ich tam celowo nie łowiłem, ale wiem że dzięki zarybieniom i ochronie powoli się odradzają. Strategie obraliśmy zupełnie różne: ja postanowiłem biegać z muchówką i obławiać rynny nimfami, a tata stacjonarnie łowić na przepływankę ze spławikiem. Wyniki też mieliśmy różne 😛 Ja złowiłem jedynie kilka płotek i ukleję (zaliczony nowy gatunek) oraz spiąłem dwa lub trzy klenie. Ojciec natomiast trachnął dwie świnie (większa miała 42 cm) oraz jelca 26 cm, dodatkowo kilka świnek mu się spięło.
Hmmm następnym razem też wystąpię ze spławikówką, ale pewnie będę więcej biegał po brzegu 😉
Oj muha nie ta, parkinsona na haka nadziewaj 🙂
Był i parkinson grany 🙂
Woda krystaliczna i może stąd nie chciały łykać takich gumowych dziwactw 😛
Chociaż tak na prawdę mogłem mieć brania, ale mocno wiało i ciężko w takich warunkach dostrzec kontakt ryby z przynętą. Pstrąg ostro szarpie, a białoryb delikatnie daje znać. Zauważyłem już po kleniach, że zazwyczaj w ogóle nic nie widać jak nimfę łyka.